"Bridget Jones 3" otwiera łzawa piosenka Céline Dion i już wiemy, z jakiego rodzaju filmem mamy do czynienia. Chociaż bohaterowie znajdują się na pogrzebie, trudno powstrzymać się od śmiechu.
Oceniam "Bridget Jones 3" z perspektywy widza, który widział poprzednie części, gdy był jeszcze dzieckiem i niewiele z nich zapamiętał. Nie porównuję trzeciej części do "Dziennika Bridget Jones" i "W pogoni za rozumem". Nie mam sentymentu do fikcyjnej pulchnej i niezdarnej Brytyjki. Weszłam do kina z czystą kartką w ręce i w ciągu dwóch godzin zapisałam ją barwnymi emocjami.
Zdradzę Wam zarys kilku pierwszych scen, ale zapewniam, że to i tak nie zepsuje Wam przyjemności z ich oglądania. Bo będzie naprawdę śmiesznie. Bridget (Renée Zellweger) kończy 43 lata. W dniu urodzin matka dzwoni z życzeniami z samego rana. Włosy w nieładzie, w nieładzie pościel, całe życie w nieładzie – rozczochrana jubilatka podrywa się z łóżka i w końcu udaje jej się znaleźć grający telefon. W rozmowie troskliwa matka przyznaje, że Bridget jest kobietą sukcesu. W końcu ma przytulne mieszkanie, dobrą pracę i… I przytulne mieszkanie. Śpieszy z informacją, że o cud macierzyństwa w obecnych czasach coraz łatwiej, bo istnieją banki spermy. Na tę sugestię Bridget nie pozostaje nic innego jak rzucić słuchawką.
Jones jest – jak sama to określa – wziętą producentką telewizyjną. Przyjaźni się z prezenterką programu, prace którego koordynuje. To właśnie Miranda zabiera Bridget na festiwal muzyczny i przykazuje jej spędzić upojną noc z pierwszym napotkanym mężczyzną. Los chce, że jest nim czarujący Jack (w tej roli Patrick Dempsey znany m.in. z "Zaczarowanej" czy "Chirurgów"). Jeżeli nie chcecie wiedzieć wiele więcej o fabule, pomińcie ten akapit. Myślę jednak, że nie zaskoczę Was, jeżeli zdradzę, że Bridget zachodzi w ciążę. Sugeruje to w końcu sam tytuł filmu. Główny problem obrazu: czyje to dziecko? Jest owocem przelotnej znajomości z Jackiem czy też efektem powrotu do gry Marka (w tej roli niezmiennie Colin Firth)? Jones i Darcy spotykają się po latach na pogrzebie Daniela Cleavera (Hugh Grant niestety tym razem nie zawitał na ekranie, nad czym przed seansem bardzo ubolewałam – zupełnie niepotrzebnie) i od tej pory ich drogi wciąż się przecinają. Miłość do tego filmu nie jest uczuciem od pierwszego wejrzenia. Nieporadną i bezpłciową Bridget Jones, wciąż wykrzywiającą twarz i nieustannie powtarzającą "oh!", polubiłam dopiero w połowie seansu. Z biegiem czasu zachowawczy Mark Darcy staje się ideałem mężczyzny, a i infantylny Jack Qwant w końcu podbija moje serce. Dr Rawling (świetna Emma Thompson) z wrednej i zgorzkniałej ginekolog staje się postacią, która w każdej kolejnej scenie wywołuje salwę śmiechu. W "Bridget Jones 3" jest najprawdziwszy Ed Sheeran, jest Ariyaratna Sithamparanathan, są koty Hitlery, homoseksualiści, hedoniści. Jest zabawnie. Nie do końca wiarygodnie, ale też nie głupkowato. Jeżeli się chce, to i kilka prawd życiowych z treści się wyciągnie. Zidentyfikować i zastosować! Bo po co uczyć się na własnych błędach, kiedy można na tych popełnianych przez Bridget Jones?